wtorek, 18 października 2016

9. GOOD MORNING VIETNAM - HOI AN




29.09, zbyt wcześnie na pobudkę. Ze snu średnio co 10 minut wyrywa nas podskakiwanie autobusu. Jesteśmy ulokowani na jego końcu, na czymś co ma być łóżkiem, a w rzeczywistości jest trzema złączonymi, pseudo-skórzanymi fotelami leżącymi definitywnie przeznaczonymi dla dzieci lub dorosłych nie mierzących więcej niż 1,6 w kapeluszu. Nasze kościste tyłki czują każdą nierówność jezdni, a tych tutaj nie brakuje. Intensywne doznania potęguje fakt, że siedzimy centralnie na kole.

Około 9 rano kierowca informuje, że jesteśmy w Hue. Mamy pierwszą fazę irytacji - o tej godzinie według agencji mieliśmy być już w Hoi An. Druga faza irytacji - informują nas o zmianie autobusu i krótkiej przesiadce. Nasze plecaki z impetem lądują na podłodze. Tutaj rzadko kto delikatnie obchodzi się z bagażem. Trzecia faza irytacji - z 20 minut oczekiwania na autobus zrobiło się 1,5h. Zaplanowaliśmy sobie cały dzień w Hoi An. Znowu będzie trzeba zmieniać, a właściwie skracać program dnia. Kiedy w końcu podjeżdża autobus i pozwalają nam wejść do środka okazuje się, że znów przypadły nam miejsca na tyłach. Tym razem dla odmiany śpimy na dole, więc miejsca mamy jeszcze mniej, a ja przy siadaniu trzykrotnie nabijam sobie guza uderzając głową o niski sufit. Po 4 godzinach męczącej podróży z nadgorliwie działająca klimatyzacją i smrodem z kibla, obok którego się znajdujemy, dojeżdżamy do Hoi An.

Na stacji autobusowej, zaraz po otwarciu drzwi, otaczają nas kierowcy-naganiaqaacze. Omijamy ich szerokim łukiem i decydujemy się na szybkie rozeznanie w terenie. Docieramy w okolice Central Market nie mając o tym bladego pojęcia. Otaczają nas stragany z różnościami, od kartek pamiątkowych, które po rozłożeniu okazują się być obiektami przestrzennymi, po świeże ryby pływające w miskach do prania. Na późne śniadanie wciągamy zupę z wieprzowiną, którą poprawiamy Cao lau, czyli jedną z popularniejszych potraw w Hoi An. Po posiłku wsiadamy do taksówki i jedziemy do zarezerwowanego przez Alexa hostelu, który znajduje się 10 minut jazdy od centrum. Mamy spory, wysoki pokój z ogromnym łóżkiem, prywatną łazienką i  tarasem. Do dyspozycji są także rowery, więc po szybkim prysznicu od razu ruszamy na przejażdżkę.








Po pięciu minutach jazdy Alexowi schodzi powietrze z tylnego koła i jego rower buja się niebezpiecznie. Z pomocą pracowników lokalu z owocami morza, które znajdują się w miskach ustawionych na podjeździe, znajdujemy "stację naprawy wszystkiego". Majster walczy z dętką dobre 10 minut przyklejając 5 łat. Za naprawę płacimy 4zł. Żegnamy się z całą rodziną, która kibicowała majstrowi i głośno zaśmiewała się że stanu naszego roweru, i ruszamy dalej. Pedałujemy wzdłuż wybrzeża tak długo, szukając plaży na potencjalne opalanie, że docieramy do zupełnie pustej plaży, po której jeździmy rowerami, uciekając przed falami - zupełnie jak dzieci. Przebijamy się przez gąszcz, wymijając kokosy i liny, którymi do drzew poprzyczepiane są łodzie.










W drodze powrotnej do centrum wjeżdżamy w mniejsze uliczki, które stanowią wioskę. Zastanawialiśmy się czy kiedykolwiek stanęła tu stopa turysty, ponieważ miejscowi patrzyli na nas jak na kosmitów. Dzieci przybiegały się witać, dorośli wychylali się że swoich domów, żeby nam pomachać i uśmiechnąć się. W jednej z tych małych uliczek znajdujemy jedną z lepszych Bahn Mi, które było dane nam skosztować.




Do głównej części Hoi An, i jednocześnie najbardziej turystycznej, docieramy rowerami wieczorem. Zostawiamy je pod sklepem krawieckim siostry właścicielki naszego hostelu i wędrujemy do tzw. ancient town. Ta część miasta wieczorami przepełniona jest turystami. Z restauracji i barów dociera do nas gwar. Romantyczna atmosfera Hoi An udziela się wszystkim parom, które wypuszczają na rzekę lampiony z papieru kolorowego z wczepioną świeczką, sprzedawane przez natrętne babcie. Uwierzcie mi, że nie da się przejść przez most nie będąc zaatakowanym przez co najmniej tuzin babć z tacami wypełnionymi owymi lampionami.






Kolacje mamy wyjątkowo dość skromną. Na dobry początek ciasto ryżowe wypełnione orzeszkami, cukrem i podobno mango - ciastko nazwane mango cake, a mango nie wyczuło nawet podniebienie Alexa. Na "danie główne" zgarniamy ciastka wytrawne robione w głębokim tłuszczu - jedno z krewetkami, a drugie z mini krabami.







Dzień drugi, 30.09
Nigdy nie zdarzyło mi się wstać wyspaną tak wcześnie jak tego dnia. Nie wiem czy było to spowodowane wrażeniami czy może pięknym otoczeniem, w którym przyszło mi się obudzić. Godzina 6:30, a ja jestem już na nogach. Przez 30 minut próbowałam  ponownie zasnąć, bo przecież co można robić o tej porze, ale ponieważ nie pomagała ani zmiana pozy, ani przytulenie się do Alexa, poddałam się i zwlokłam ciężki tyłek z tego przeogromnego łóżka. Zaparzyłam kawę 3w1, którą znalazłam na stoliku, wzięłam książkę pod pachę i otworzyłam drzwi balkonowe. Przywitały mnie promienie słoneczne i podmuch gorącego, ciężkiego powietrza. Siadam przy stoliku i napawając się pięknymi widokami oraz smakiem kawy spędzam tam ponad godzinę, raz po raz zerkając psychopatycznie na słodko śpiącego Alexa.

O 8 zwlekamy się na śniadanie. Z kilku pozycji menu śniadaniowego wybieramy makaron z warzywami (taki jak z zupek chińskich) i omlet z warzywami i pieczywem. Do tego zimna kawa po wietnamsku, a na deser talerz owoców. W międzyczasie sprawdzamy co jeszcze możemy zobaczyć w Hoi An i kupujemy bilety lotnicze na następny dzień do Sajgonu.




Przepiękna pogoda i niewielka ilość atrakcji w najbliższej okolicy sprawia, że lądujemy na plaży. Woda jest bardzo ciepła, ale przy temperaturze powietrza wynoszącej prawie 40°C i tak przynosi niesamowite orzeźwienie i ulgę. Za 4zł za osobę można tu na cały dzień wypożyczyć leżaki, które ulokowane są pod parasolami. W razie gdybyście zgłodnieli lub poczuli pragnienie można zamówić coś u opiekuna leżaków. Pełen serwis.


Po kilku godzinach totalnego lenistwa na plaży jedziemy na obiad na Central Market. Podczas wizyty poprzedniego dnia Alex wypatrzył stoisko z ciekawym menu, więc to przy nim siadamy. Podjęcie decyzji znowu trwa zbyt długo. Mój żołądek zaczyna wariować, więc zaczynam się wkurzać na dość obszerne menu. Ostatecznie zamawiamy zupę z ryżem i kaczką, żółty ryż z kurczakiem, spring rolls-y wegetariańskie i omlet z warzywami, do którego podawany jest papier ryżowy.




Ponownie ruszamy na spacer po ancient town, ale tym razem jest jeszcze jasno i nie musimy aż tak przepychać się przez tłumy turystów. Znajdujemy restaurację, która świeci pustkami choć serwuje piwo za 5 tys dongów, czyli jakąś złotówkę. Po wypiciu dwóch kufli piwa zaczyna padać, więc idziemy po rowery. Kiedy docieramy do krawca rozpaduje się do tego stopnia, że spędzamy 30 minut czekając na delikatne rozpogodzenie. Wykorzystujemy lukę w ulewie i pędzimy do hostelu, w którym spędzamy dalszą część wieczoru, ponieważ ulewa tylko przybrała na sile.




Dzień trzeci, 1.10
Ciężki poranek. Mam wrażenie, że mój tyłek przykleił się do łóżka na super glue, bo nie mogę się podnieść. Pędzimy na śniadanie zupełnie nieogarnięci, by zaraz po nim wsiąść na rower i jechać na wczesny obiad, czyli white rose oraz wołowinę w jakimś sosie z warzywami. O 14 mamy autobus na lotnisko, znajdujące się w oddalonym o godzinę jazdy Nha Trang, a o 18 samolot. Następna możliwość zjedzenia czegoś nastąpi dopiero w Ho Chi Minh (wyłączając fryki i loda, którego zjadłam w Burger King'u na lotnisku - Alex znowu dziwnie na mnie patrzy). Lecimy!






5 komentarzy:

  1. Jedzenie <3 To nie był najlepszy pomysł, żeby tu wchodzić o tej porze... Wietnam mnie bardzo kusi, szczególnie jeżeli chodzi o kuchnię, oczywiście :)

    OdpowiedzUsuń
  2. O ja Cię, te wszystkie opisy jedzenia spowodowały, że chcę jechać do Wietnamu! Super relacja i zdjęcia, szczególnie ten uśmiechnięty piesek :)

    OdpowiedzUsuń
  3. jejku, zatęskniłam za Azją. Od kilku lat wybieram się do Wietnamu i Kambodży, teraz jeszcze bardziej chcę :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jedzenie wygląda obłędnie, szczególnie Cao lau (o ile dobrze odgadłam potrawę na zdjęciu). Zaskoczyliście mnie tylko tym burger kingiem na końcu ;) fuuuu!

    OdpowiedzUsuń
  5. Mogłoby się wydawać, że całą waszą wycieczkę można określić jednym słowem: jedzenie. Aż mi ślinka ciekła, jak ogladałam wasze zdjęcia. Super.

    OdpowiedzUsuń