poniedziałek, 24 października 2016

10. GOOD MORNING VIETNAM - HO CHI MINH




W Ho Chi Minh lądujemy około 20. Kiedy zaczynaliśmy podchodzenie do lądowania wpatrywaliśmy się z Alexem w to malutkie, samolotowe okienko i nie dowierzaliśmy w ilość świateł w tym mieście i jego wielkość.

Po przejściu kontroli paszportowej kierujemy się na zewnątrz lotniska, gdzie mamy wsiąść w autobus linii 109, która jedzie do centrum i zatrzymuje się przy September 23 Park, czyli zaraz obok ulicy backpackerskiej. Bilet kosztuje 20 tys dongów, a autobus odjeżdża średnio co 20 minut. Do ostatniej stacji jechaliśmy 45 minut z przygodami. Omal nie dostałam zawału, kiedy na ulicę wszedł mężczyzna w wieku około 100lat z rowerem. Szedł spokojnie i bardzo wolno w poprzek jezdni, żeby po pokonaniu jednego pasa wyrównać i iść między dwoma pasami, po których z dość dużą prędkością poruszały się samochody, autobusy i miliony skuterów. Saigon jest pierwszy na mojej liście miast, w których nie wsiadłabym na skuter. Niedoświadczony kierowca albo by zginął albo w najlepszym wypadku za przeproszeniem zesrał się ze strachu.




Docieramy do hostelu, w którym wyjątkowo zarezerwowaliśmy pokój w dormie. Hostele w Ho Chi Minh do tanich nie należą, a pokoje prywatne są dużo droższe od pokoju dzielonego. Odkładamy plecaki i ruszamy w miasto. Jest sobota, na każdej uliczce mnóstwo młodych ludzi z piwami w rękach, głośne puby i hostessy zapraszające na imprezę. Kierujemy się w stronę najpopularniejszego marketu w Sajgonie, czyli Ben Thanh, który okazuje się być częściowo zamknięty. Częściowo, bo nieczynna jest strefa wewnętrzna. Na zewnątrz, na ścianach marketu stoją budki z podróbami wszystkiego, co da się podrobić. Podrabiane buty kosztują tyle co oryginalne w Polsce, przynajmniej w pierwszym momencie rozmowy ze sprzedawcą. Jeżeli potraficie się targować to może uda Wam się zejść z ceną o 40%.

Szukamy miejsca, w którym zjemy jakąś solidną i lokalną kolację i powiem Wam szczerze, że pierwszy raz nieskutecznie. Nawet na tzw. nocnych marketach ze street foodem znajdujemy jedzenie bardzo turystyczne i drogie. Ostatecznie Alex stwierdził, że w takim wypadku zabiera mnie na urodzinową kolację do pizzerii 4P's, która zachwyciła nas swoim industrialnym wnętrzem. Startujemy z mini deską serów, do których białe wino pasuje po prostu idealnie. Rozpływamy się z każdym kęsem. Na danie główne unikalna pizza z mozarellą, która wygląda jak pyza, a po jej rozkrojeniu ser rozlewa się na kawałki ciasta. Czas pędzi nieubłaganie, kelnerzy przynoszą rachunek informując nas, że zamykają restaurację. Idziemy powłóczyć się jeszcze po mieście.






Dzień drugi, 2.10
Zaczynamy standardowo spacerem po okolicy, poszukując miejsca, w którym zjemy śniadanie. W okolicy marketu Ben Thanh znajdujemy stoisko z chicken rice, czyli po prostu ryżem z szarpanym kurczakiem i prażoną cebulką. Dalej kierujemy się w stronę dwóch z atrakcji Sajgonu, czyli poczty, która została zaprojektowana przez Gustawa Eiffela oraz katedry Notre-Dame. Idziemy w stronę luksusowych butików oraz galerii handlowych, w których okolicy znajduje się Sajgońska Opera. Cały czas znajdujemy się w dystrykcie 1, który jest najstarszą dzielnicą tego miasta, pamiętającą jeszcze czasy kolonialne.







Jedną z naszych ulubionych atrakcji miast są muzea, więc odwiedzając Ho Chi Minh City mieliśmy przygotowaną listę z muzeami, które możemy odwiedzić. Fine Arts Museum mieści się w biało-żółtych posiadłościach z czasów kolonialnych, które utrzymane są w połączeniu stylów Francuskiego oraz Chińskiego. Wnętrza to istne labirynty pomieszczeń, których marmurowe podłogi, przestronność oraz okiennice tylko wzmacniają wrażenie przeniesienia w czasie do okresu kolonialnego. Sam budynek zrobił na mnie chyba większe wrażenie niż dzieła w nim wystawiane. Przejście przez wszystkie poziomy budynków zajmuje nam godzinę. Nie wszystkie pomieszczenia są klimatyzowane, więc dłużej nie da się tam usiedzieć.




Po wizycie w muzeum idziemy na obiad. Alex od poprzedniego dnia marzy o chrupiącym boczku, który znaleźć można w co drugiej ulicznej budce, więc oczywistym jest jego wybór bułki z owym boczkiem. Ja nie jestem miłośniczką tłuszczów, więc wyszukuję sobie "restaurację" z plastikowymi krzesełkami i wybieram jedno z czterech dań, znajdujących się w menu. Nazwa "speciality" nie mówi mi nic o tym z czego będzie się składał mój posiłek. Otrzymuję przepyszny makaron z wołowiną oraz najprawdopodobniej jarmużem.




Po wyjściu z poczty znaleźliśmy kupon do McCafe, z którym drugą kawę otrzymać można gratis. Idziemy, więc do McDonalda, który ma 5 kondygnacji, siadamy tam, gdzie nie ma żywej duszy, a w oknie ludzie wydają się bardzo mali. Cisza, spokój, dobra kawa i deszcz za oknem. Wykorzystujemy pogodę za oknem jako usprawiedliwienie dla naszego lenistwa. Dzwonimy do rodziców oraz nadrabiamy zaległości na portalach informacyjnych.



Wieczór poświęcamy poszukiwaniu taniej wycieczki w okolicę delty Mekongu, którą kupujemy w agencji LAC HONG. Udaje nam się wynegocjować naprawdę dobrą cenę, ponieważ poza wycieczką kupujemy też bilety autobusowe do Phnom Penh. Na kolację chcieliśmy wybrać się na Co Giang Street, która podobno słynie ze street food'u. Nie udało nam się tego sprawdzić, bo załatwianie przejazdów skończyliśmy koło 22, więc ulica była już całkiem opustoszała. Trafiliśmy jednak, zupełnie przypadkowo, do restauracji, w której na 30 dostępnych stolików wolny był tylko jeden. Kuchnia składała się  blatu z 4 palnikami i 4 młodymi chłopakami, którzy przygotowywali jedzenie. Tuż za nimi znajdował się stół, za którym stały 4 panie, przygotowujące zimne przekąski oraz podające kucharzom składniki do dań, które mieli zrobić. Zaskoczyła mnie sprawność ich systemu, bowiem po 5 minutach mieliśmy jedzenie na stole - węgorza z warzywami oraz gulasz z żab. Nie żartuję. Tanio, dużo i pysznie.







Dzień trzeci, 3.10
Wstajemy bardzo wcześnie. Wymeldowujemy się z hostelu i odkładamy nasze plecaki w biurze agencji i o 8 wsiadamy do autobusu, który zabierze nas w okolicę delty Mekongu. Do Sajgonu wracamy około 17, a do Phnom Penh mamy ruszać około 22. Snujemy się, więc po mieście co chwila wracając do McDonalda po lody (przez te trzy dni zjadłam ich chyba z 10) i krążymy w okolicy tej knajpy z dnia poprzedniego, analizując stopień głodu. Alex nie jest głodny, więc zjadamy na pół przepyszną zupę z krewetkami w Banh Tam Cay. Męczę Alexa, że jestem nadal głodna i nie wytrzymam całej nocy bez jedzenia, więc łaskawie zgadza się zjeść jeszcze smażone żaby z warzywami. To się nazywa miłość.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz