sobota, 8 października 2016

7. BANGKOK - miasto niesprzyjające dietom.



Do Bangkoku dojechaliśmy o 5 rano. Wszystkie tanie hostele z całodobową recepcją miały komplet gości, a cała reszta otwierała dopiero koło 9/10. Spędziliśmy zatem pięć godzin w McDonaldzie na Khao San Rd śpiąc na stole i pożerając frytki, lody i ciastko z nadzieniem ananasowym (jadłam ja, a Alex przyglądał mi się i średnio co minutę powtarzał, że nie może uwierzyć, że to jem).

O 10 udało nam się w końcu zakwaterować w tanim jak barszcz z Biedronki hostelu o tajemniczej nazwie A.T. guesthouse, znajdującym się w malutkiej uliczce odchodzącej od Khao San. Szybki prysznic i uciekamy na spacer. Wędrujemy bocznymi uliczkami, obserwujemy życie ludzi przy rzece, odwiedzamy muzea, których w Bangkoku znajdziecie całkiem sporo.



Na obiad siadamy w restauracji, która składa się z budki z jedzeniem na kółkach i trzech plastikowych stolików, do których dostawione są plastikowe taborety w różnych kolorach.

Zamawiamy 2 talerze, które wypełnione są ryżem i dwoma sosami. U mnie z rybą i wątróbką z przedziwną zieleniną, a u Alexa wieprzowina z chilli i też wątróbka. Mamy politykę dzielenia się jedzeniem. W ten sposób jesteśmy w stanie spróbować więcej, a w przypadku nie trafienia w dobre smaki jemy dane paskudztwo na pół. Łatwiej przechodzi to przez gardło, kiedy wiesz, że masz do zjedzenia tylko połowę.



Po obiedzie szybka analiza co robimy dalej. Za cel obieramy Golden Mount, czyli jeden z punktów widokowych Bangkoku. Zatrzymujemy się jeszcze, żeby kupić gotowaną kukurydzę, o której marzyliśmy cały pobyt na Phi Phi, a która była tam horrendalnie droga i grillowaną dynię. Trzy ulice dalej w wielkim kotle znajdujemy małe koszyczki, w których na parze przygotowywane są dim-sumy. Komplet kosztuje nas całe 4 złote. Szaleństwo.



Przy bramie do Golden Mount Alex zauważa budkę z zupą grzybową, ale nie taką jaką znamy. Garść świeżych ziół, pięć rodzajów grzybów (uwaga! nie ma pieczarek!) i kiełki fasoli mung. Już wiem, że wejście na szczyt będzie szybkie, a zejście jeszcze szybsze, bo Alexowi zaświeciły się oczy na widok tej zupki.

Panorama miasta z tego miejsca nie jest jakimś wyjątkowo pięknym widokiem, ale dopiero stąd jesteś w stanie wyobrazić sobie jak duże jest to miasto. Szybkich kilka zdjęć, wpisanie się na szarfę, która ma zawisnąć na szczycie i schodzimy na dół. Ekscytacja Alexa rosła z każdym pokonanym schodkiem.



Miska zupy była spora, wypełniona ogromną ilością grzybów. Dobraliśmy sobie do niej nożkę kurczaka w tak grubej i chrupiącej panierce, jakiej nie zjecie w KFC. Dopiero przy ostatnich chapsach dotarło do nas, że nie było w niej makaronu, a i tak czuliśmy się wypełnieni do granic.




Spacerujemy i rozmyślamy co będziemy robić następnego dnia. Sprawdzany rozkład łodzi, która przetransportuje nas do Chitlomu, czyli nowoczesnej części miasta pełnej wieżowców, galerii handlowych i ekskluzywnych sklepów. Wracamy w okolice Khao San Rd, kupujemy ukochanego Mango Shake i lody kokosowe i piszemy do Bartka, który razem z Kozą akurat jest w Bangkoku. Okazuje się, że wybierają się wieczorem do Sky Baru w Chitlomie, więc umawiamy się na następny dzień i ponownie odwiedzamy Nancy, tym razem na godzinny masaż olejkiem. Niewyobrażalna ulga dla ciała, a na koniec herbatka i ciacho.



Koło 17 wsiadamy w tramwaj wodny i przenosimy sie na drugą stronę Menamu, żeby zobaczyć Wat Arun. Oczywiście świątynia nadal jest w remoncie, więc załapaliśmy się tylko na pokaz kiczowatych kolorów oświetlających budowlę. Wracamy na drugi brzeg i kierujemy się w stronę Cbinatown.


Codziennie wieczorem główna ulica Chińskiej dzielnicy, czyli Yaorowat wypełnia się budkami z jedzeniem mniej lub bardziej specyficznym oraz tabunem turystów. Chodnik jest zastawiony przenośnymi kuchniami oraz stołami, które mają tworzyć restaurację, więc dla przechodniów wydzielono z ulicy pas szerokości max 1,5. Przejście tamtędy wymaga ogromnej cierpliwości, szczególnie do chińskich turystów, którzy stają w najmniej odpowiednich miejscach robiąc sobie co najmniej dziwne zdjęcia.
Zjadamy chińskie pierożki z wieprzowiną robione w głębokim oleju, które wpadły mi w oko i ustawiamy się w długiej kolejce do stoiska z zupą z boczkiem w panierce, żołądkiem oraz gąbką z krwi, która wyglądem przypomina mi nieco wątróbkę. Niestety nasze plany zostały szybko zmienione przez pogodę i z zupy trzeba zrezygnować. Łapiemy, więc tuk tuk'a i za 50thb dojeżdżamy do Khao San.






Powtórka z mango, bo przecież w Polsce takich cudów za 4zl nie uświadczymy. Noc jeszcze młoda, a żołądki zaczynają dopominać się jedzenia. Na głównej imprezowej ulicy roi się od stoisk z robakami i ludźmi spacerującymi z tacami pełnymi smazonych skorpionów na patyku. Jako, że w zeszłym roku nie miałam odwagi ich spróbować, a Alex lubi namawiać mnie do spróbowania dziwactw wyszlo na to, że zdecydowałam się na zakup jednego. I wiecie co? Naprawdę mi smakował. Trochę jak chicken wingsy z KFC. Głód nadal nie zaspokojony. Udaje mi się namówić Alexa na Pad Thai'a u pana sprzed Maca na Khao San. Podczas ostatniej wizyty w Bangkoku z Karoliną jadłyśmy tam prawie codziennie, więc ta miejscówka była pierwszym wyborem, kiedy naszła mnie ochota na jedno z najpopularniejszych tajskich dań.




Drugi dzień w Bangkoku zaplanowaliśmy jeszcze przed spaniem, więc rano szybko się przygotowaliśmy i ruszyliśmy na śniadanie. Zamawiamy ryż z kaczką oraz zupę z makaronem, kaczką i wspomnianą wcześniej gąbką z kaczej krwi, która smakowała mi bardziej, ku zdziwieniu Alexa, niż sama kaczka. Na deser ciastko bananowe i można płynąć do Chitlomu, który okazuje się dla mnie totalnym zaskoczeniem.






Wieżowiec na wieżowcu, galeria handlowa na galerii handlowej. Ulica, a nad nią dwa poziomy metra. Miasto rośnie nad miastem. Jedyny nie zabudowany skrawek ziemi to całkiem spory dziedziniec między galeriami, który jest zupełnie pusty przez parzące skórę słońce. Przechadzamy się po sklepach w centrach handlowych, które praktycznie tworzą jedną wielką przestrzeń, łączoną mostkami. Tak mija kilka godzin. Głównym punktem tego dnia miała być wizyta w muzeum MOCA, które znajduje się na obrzeżach miasta niedaleko lotniska Don Muang. Dojazd ciężki: metro tam nie dojeżdża, autobusy wg informacji w internecie jeżdżą, ale w rzeczywistości nikt nie wie co to MOCA, więc pytanie o dojazd mija się z celem, taksówka kosztuje sporo, a pociągi odjeżdżają rzadko i długo się nimi podróżuje. Kiedy wszystkie opcje wyczerpaliśmy i pozostał tylko pociąg okazało sie, że do muzeum już nie zdążymy.






Byliśmy tak niepocieszeni, że musieliśmy rozweselić się lodem w orzechowej, zastygajacej polewie z KFC. Przyszedł też czas na długo wyczekiwany obiad, czyli grube wstążki z makaronu ryżowego z wieprzowiną i jarmużem, chrupiące pierożki z wieprzowiną oraz kraba na ostro z ryżem.






Łapiemy autobus, żeby dotrzeć do przystani tramwaju wodnego, bo czas nagli. Jest godzina 18, więc mamy 1,5h na powrót do hotelu. Kiedy docieramy na przystanek okazuje się, że mój bardzo zorganizowany chłopak, który czasami zadaje więcej pytań niż powinien zapomniał tym razem dopytac się do której pływają łodzie. Nie mamy transportu. Wracamy więc piechotą do początkowej stacji metra, koło której rzekomo odjeżdża autobus w naszą okolicę. Nie wiem czy wspominałam wcześniej, że w Tajlandii publiczne autobusy nie mają rozkładów jazdy. W ten sposób na nasz jedyny możliwy środek lokomocji czekaliśmy prawie godzinę. Spóźnieni, wkurzeni i na granicy pozabijania się nawzajem dotarliśmy na miejsce spotkania z Bartkiem. Zabraliśmy chłopaków do naszego hostelu, żeby mogli jeszcze ogarnąć się przed wylotem i zdać relację z pobytu. Dwie godziny później ruszali już na lotnisko, a my na masaż. Następny za jakieś dwa tygodnie. Upolowaliśmy jeszcze rybę grillowana w ogromnej ilości soli i do spania.



Ostatni dzień w Bangkoku przed wylotem do Hanoi był krótki. Ekspresowe śniadanie w postaci zupy z wontonami krewetkowymi i jakieś drobne zakupy spożywcze na czas lotu.


Lot mamy o 14, więc o 11 musimy złapać taxi, dojechać na metro, którym dostaniemy się na lotnisko. Opcja dużo przyjemniejsza od Mini Van'a i nieco tańsza. Za trzecim podejściem znajdujemy taksówkarza, który zgadza się jechać z włączonym taksometrem. Po 20 minutach dobijamy do punktu przesiadki na metro, a po kolejnych 25 jesteśmy na poziomie -2 lotniska. Jadąc taksówką warto mieć większy zapas czasu, szczególnie w godzinach szczytu, ponieważ ta nowoczesna część Bangkoku stoi w korkach z reguły cały dzień. Zaraz lecimy. Widzimy się w Hanoi!

6 komentarzy:

  1. Też kosztowaliśmy dziwactw na Khao San, ale wyszło na to, że wszystko - pluskwy wodne, świerszcze, larwy, żaby itp. - smakowało dobrze, ale identycznie, bo było smażone w mieszance chilli i sosu sojowego :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W smaku rzeczywiście bardzo podobne, natomiast konsystencja zupełnie inna, a u nas to bardzo wpływa na całokształt oceny smakowej :)

      Usuń
    2. Mam podobne wrażenia. Wielkie karaluchy są chyba najtrudniejsze do przełknięcia ;-) Odwłok za miękki i za duży ;-) Z tego całego towarzystwa świerszcze i szarańcza były najfajniejsze, bo najbardziej chrupkie ;-). Musze skusić się na skorpiona - narazie spotkałam go tylko w wódce ;-)

      Usuń
  2. Faktycznie po tym wpisie odnosi się wrażenie, że ciagle jecie:) ale pewnie taki był zamysł:) Tak czy inaczej, kuchnia tajska jest moim faworytem i pewnie jak się tak człowiek obje to potem nie rzuca się na kolejne te same dania, więc jest sposób jednak na szczupłą sylwetkę. Zresztą wystarczy spojrzeć na większość Tajlandczyków.pozdr, asia

    OdpowiedzUsuń
  3. Zrobiłam się okropnie głodna po przeczytaniu tego artykułu, tyle pyszności! Jeszcze mnie wiatry nie zawiały do Tajlandii, ale na pewno niedługo tam trafię. czy odważe się spróbować skorpiona na patyku? Nie jestem pewna. Po patrzących na mnie rybkach w Ryżu w japonii mam mniejszą tolerancję do azjatyckich różnorodności

    OdpowiedzUsuń
  4. W ogóle pełno jest takich miejsc, gdzie z dietą lepiej nie jechać. Właśnie wróciłem z Włoch, masakra, jak człowiek nie je tego czy tamtego ;)

    OdpowiedzUsuń