piątek, 14 października 2016

8. GOOD MORNING VIETNAM - HANOI



W Hanoi lądujemy 26.09 ok 16:30. Od momentu wyjścia z samolotu i przejścia kontroli paszportowej zaczynamy walkę z czasem. Pierwotny plan zakłada, że jeszcze tego samego wieczoru wsiądziemy w autobus do Vientiane - stolicy Laosu. Pierwszą rzeczą do zrobienia jest wypłata dongów, czyli waluty obowiązującej w Wietnamie. Niestety w Tajlandii nie chcieli nam wymienić żadnych pieniędzy na wietnamskie. Na lotnisku w Hanoi okazuje się, że wszystkie bankomaty pobierają absurdalnie wysoką prowizję wznoszącą 5 USD. Kiedy planowaliśmy podróż, zakładaliśmy naprawdę nisko budżetowy wyjazd. Chcieliśmy wydać jak najmniej na noclegi, przejazdy i jedzenie, tak żeby móc potencjalnie pozwolić sobie na jeden masaż więcej albo coś stricte dla naszej przyjemności.

Alex jest przeciwnikiem wożenia pieniędzy przy sobie, woli korzystać z karty, i w razie zajścia takiej konieczności,wypłacić potrzebną kwotę. Z tego powodu nie mieliśmy przy sobie żadnych dolarów, ani euro.

Przez 20 minut biegaliśmy po lotnisku próbując dowiedzieć się czy wypłacimy gdzieś dolary, które przydadzą się również w Laosie. W jednym okienku słyszymy, że owszem: korytarzem i w lewo. W drugim: jasne, w drugiej części lotniska. W trzecim: nie wiem. Ostatecznie okazało się, że nigdzie nie ma takiej możliwości ze względu na Wietnamskie prawo. Rewelacja, ciśnienie rośnie. Wypłacamy zatem dongi tracąc cenne 5USD i kierujemy się w stronę informacji, żeby dopytac jeszcze o autobus, który ma nas zawieźć do centrum.

Byliśmy świadomi tego, że z lotniska w stronę jeziora Hoan Kiem odjeżdżają dwa autobusy 7 oraz 17 i zatrzymują się na stacji autobusowej Long Bien, która znajduje się całkiem niedaleko jeziora. Panie z okienka entuzjastycznie informują nas, że obydwa autobusy odjeżdżają z drugiego terminala, więc najpierw musimy wsiąść w Shuttle Bus, który wlokąc się niemiłosiernie przetransportuje nas do przystanku. Po tej przejażdżce stwierdzam, że szybciej byłoby chyba przejechać tę trasę rowerem.

Na drugim terminalu jesteśmy o 17:45. Żadna z pytanych przez nas osób z obsługi lotniska nie wie noc o takich autobusach. Ciśnienie coraz wyższe. Zdesperowani, zmęczeni i upoceni jak maratończycy decydujemy się na autobus linii 86, o którym wszyscy wiedzą. A wiedzą dlatego, że kosztuje 4x więcej niż ten poszukiwany przez nas. Autobus rusza o 18. Na miejscu mamy być po godzinie, co oznacza, że nawet jeśli stanęłabym na rzęsach, a Alex zatańczył flamenco nie uda nam się wyrobić na autobus do Vientiane. Czeka nas noc w Hanoi.

W autobusie za 40tys dongów mamy Wi-Fi,  rezerwujemy więc hostel przy jednej z uliczek odchodzących od jeziora. Alex -spec od bookingu- znajduje pokój z prywatną łazienką, balkonem. Ponoć na zdjęciu wyglądał super. Nie wiem. Zastałam dziurę z cieknącą klimatyzacją, tapetą przyklejoną na tapetę - zapewne przez grzyb, niekoniecznie estetycznie wyglądającą wanną i sufitem, który mógł zaraz na nas spaść. Lenistwo zmusiło nas jednak do zostania w tej "cudownej" przestrzeni, w końcu jest tanio i tylko na jedną noc.

Głodni po podróży bierzemy się jeszcze za poszukiwanie ulicznego jedzenia, o które w Hanoi jest dużo ciężej niż w Bangkoku. W zeszłym roku jadłyśmy w pewnej knajpce, która oferowała pyszne shake'i oraz przepyszną zupę z won tonami i tradycyjną wietnamską Pho. Nie pamiętałam jednak do końca ani nazwy ulicy przy której owa knajpka się znajdowała, ani jej nazwy. Szukaliśmy więc pół godziny, aż w końcu przypomniałam sobie przynajmniej nazwę ulicy, od której odchodziła ta mniejsza, której szukałam. Niestety budka z jedzeniem jest zamknięta, łapiemy więc za Bahn Mi, czyli bagietkę, ktorą Wietnamczycy wypełniają najróżniejszymi mięsami i dodatkami. My decydujemy się na wołowinę ze świeżymi ziołami i chilli. W drodze do hostelu wchodzimy jeszcze do ciekawie wyglądającej knajpy SuperBread na sandwicha z serem i kolejną bagietkę. Stęskniliśmy się za pieczywem.



Wracamy w okolice jeziora i spacerujemy napawając się jego urokiem po zajściu słońca. Hoan Kiem jest niezwykle popularne wśród miłośników sportów. O każdej porze dnia i nocy spotkamy tam Wietnamczyków uprawiających jogging i yogę.



Dzień 2
Poranek spędzamy na debacie odnośnie dalszych kroków naszej podróży. Po dlugiej analizie rezygnujemy z Laosu, by móc więcej czasu poświęcić na Wietnam. Kupujemy bilety autobusowe do Hoi An na następny dzień i ruszamy polować na śniadanie. Wpada nam w oko wieprzowina w trzech wydaniach, która podawana jest w delikatnie octowym bulionie oraz sajgonki. Do tego otrzymujemy miskę pełną sałat i ziół oraz makaron ryżowy. Pyszności.
Maszerujemy coraz to mniejszymi uliczkami wczuwając się w rytm tego miasta. Stragany że świeżymi rybami, mięsami, ziołami, warzywami. Gwar. Kiedy wychodzimy na większe ulice nie słyszymy nic poza warkotem silników skuterów oraz dźwiękiem klaksonów.




Przechodzenie przez ulicę Hanoi dla kogoś kto jest tu pierwszy raz może stanowić wyzwanie. Światła dla pieszych występują tu rzadko, a nawet jeśli się z nimi spotkasz nie łudź się, że przejście przez ulicę działa ma takich zasadach jakie znasz. Zasada jest tu bowiem jedną - zasad nie ma.

Niezależnie od tego czy masz zielone czy czerwone światło na ulicy znajdzie się zawsze co najmniej pięć skuterów, które będą jechać "na Ciebie". Pieszy musi się do tego przystosować i również nie dbając o kolor światła spokojnie, bez zatrzymywania się, a na pewno bez cofania kierować na drugą stronę ulicy. Twój spokój daje kierowcy czas na przewidzenie Twojego następnego ruchu. Po dwóch dniach będziesz ekspertem w pokonywaniu pasów w tych warunkach.


Na późny obiad wracamy do Super Bread na patelnię różnorodności, do której dostajemy wodę o smaku zielonej herbaty. Najedzeni i zadowoleni decydujemy, że celem wieczornego spaceru będzie największe jezioro w Hanoi - Tay Ho - oddalone od nas o dwa kilometry. Zdziwiły nas pustki na ulicach w tej okolicy. W porównaniu ze starą częścią miasta ta wydawała się zupełnie niezamieszkała. Wszystkie restauracje i kawiarnie były puste. Zatrzymujemy się w jednej z nich by wypić lokalne piwo, wokół nas panuje prawie zupełna cisza. Jedyne co da się usłyszeć to dźwięk wentylatora i przewracanych przez nas kartek gazety.  Piwo jest tutaj śmiesznie tanie. Za trzy butelki naprawdę niezłego trunku płacimy 9 zł.







Ruszamy dalej, bo wieczór jest nadal młody. Kawałek od jeziora zauważamy spore zamieszanie przy jednym z lokali. Okazuje się, że trafiliśmy do swego rodzaju wytwórni lodów. Menu w języku angielskim nie istnieje, lokalni nie rozumieją co mówimy, więc pozostaje wskazywanie palcami i wymiana dziwnych odgłosów potakujących i przeczących. Finalnie dostajemy lody w rożku, które okazują się mieć pyszny kokosowy smak. Jedna porcja nie wystarcza, robimy powtórkę.



Oczywiste było, że lody za kolację robić nie mogą, więc w drodze do hostelu rozglądamy się za czymś do zjedzenia. Mój cudowny mężczyzna na pytanie : "co byś zjadł?" z reguły odpowiada: "nie wiem", zatem dochodzenie do jakiejś konkretnej decyzji zajmuje trochę czasu. W końcu, prawdopodobnie po przejściu połowy Hanoi, wpada mu w oko zupa z won tonami. W tym mieście ciężko znaleźć coś innego niż Pho, Won Ton czy Bahn Mi, szczególnie wieczorową porą.




Dzień 3
O 18 mamy autobus do Hoi An, więc dzień staramy się wykorzystać jak najbardziej się da. Od rana ogarniam kwestie techniczne. Alex kupuje u dziadka w budce, która robi za sklep z elektroniką i gadżetami, dwójnik do słuchawek. Tani, ładny, podróba Samsunga.

Śniadanie jak zwykle w locie i wymuszone przeze mnie. Mój organizm nie potrafi sobie poradzić bez jedzenia dłużej niż 3 godziny od przebudzenia, w przeciwieństwie do Alexa, który może czasami śniadanie jeść w porze obiadu.  W jednym z okolicznych lokali restauracjo-podobnych znajdujemy w witrynie dość ciekawie wyglądające glutowate pierogi. Ciasto jest dość przezroczyste, więc bez problemu widać przez nie zawartość krewetek i wieprzowiny. Bierzemy po dwie sztuki na głowę i z rozkoszą maczamy je w magicznej mieszance sosów i przypraw.




Następny cel: Muzeum! Szliśmy tam dość długo, głównie dlatego, że pierogi na śniadanie mi nie wystarczyły i musiałam dość szybko wchłonąć lunch. W końcu docieramy do mojej ukochanej miejscówki w Hanoi. Decyzja była tym razem szybka. Sprawdzone w tym miejscu w zeszłym roku Pho i zupa Won Ton podbiły mój żołądek. Chwila odpoczynku, shake jagodowy na wynos i możemy ruszać!




Fine Arts Museum opiszę bardziej szczegółowo w jednym z kolejnych postów, ale już teraz zdradzę, że jest trochę do zobaczenia. Muzeum składa się z kilku budynków po 2-3 poziomy. Nam zajęło dobre 2h przejście wszystkiego, a uwierzcie mi nie szliśmy wolno. Wchodzimy jeszcze na targ, gdzie Alex może w końcu zjeść krewetki, w dodatku w dość niecodziennej odsłonie, a mianowicie w postaci ciastka, z wtopionymi krewetkami w pancerzach, smażonego na głębokim oleju. Niedaleko Świątyni Literatury znajdujemy piwo lane z wielkiego metalowego zbiornika w cenie 1,6zł za szklankę, które w 40° upale przynosi niesamowitą ulgę.







Czasu zostało nam w sam raz na sprawdzenie godzin spektakli w teatrze kukiełek, który obejrzymy ostatniego dnia pobytu w Azji oraz zrobienie małych zakupów na drogę. Przed nami 18 godzin jazdy. Docieramy na miejsce zbiórki kwadrans przed czasem i możemy jeszcze skorzystać z happy hours i napić się drinka (przygryzam do niego mango w naleśniku z lodami waniliowymi, a Alex patrzy na mnie z niedowierzaniem).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz