Wylądowaliśmy w Bangkoku we wtorek 20.09 ok. Godziny 12:40. Sprawnie wydostaliśmy się z samolotu i przebrnęliśmy przez kontrolę paszportową wypełniając po drodze „arrival form”. Szybka analiza sytuacji, wymiana euro na tajskie bahty i już pędzimy w poszukiwaniu bramki nr 8 na poziomie -1, skąd podobno rusza minivan na Khao San Rd. Tłumy ludzi usilnie próbujących dowiedzieć się dokąd jedziemy, przecież oni nas tam zawiozą.. za odpowiednią sumkę oczywiście. Kiedy docieramy do bramki nr 8 dowiadujemy się, że minivan zaraz odjeżdża, a bilety są za 100 thb, czyli jakieś 12zl. Bierzemy, bo nie ma czasu szukać innego rozwiązania.
Około 14:20 jesteśmy już przy Khao San Rd. Pędzimy kupić transport na Koh Phi Phi do agencji turystycznej, która ma bardzo konkurencyjne ceny i zamiast proponowanej wszędzie kwoty 950thb zapłaciliśmy 750thb. Autobus rusza o 18, więc mamy jeszcze chwilę na masaż nóg u Nancy i zorganizowanie szybkiej szamy. Ludzie w Nancy’ s massage w 30 minut sprawili, że nasze nogi przestały cierpieć katusze, a pyszny sum z grilla znaleziony na jakimś wózku w małej uliczce zapełnił nasze spragnione dobrego jedzenia brzuchy. Nim się zorientowaliśmy była już 17 i trzeba było kierować się w stronę miejsca zbiórki. Po drodze każde z nas kupiło sobie na drogę ukochany smakołyk – ja wafelki ryzowe oblane słonym karmelem, a Alex rafaello że świeżego kokosa.
Zanim autobus ruszył była 18:45. Do portu w Krabi dojechaliśmy około 11 (o 11:30 odpływał prom na wyspy) po drodze zaliczając kilka stopów i wpadek.
Całkiem sprawnie i niepostrzeżenie udało mi się zgubić w autobusie bilet, który potwierdzał opłacenie przez nas przejazdu. Poza biletem mieliśmy też naklejki, które zostały nam przyklejone na piersi przez jednego z „organizatorów”. Myślał by kto, że to takie podwójne zabezpieczenie, gdyby właśnie podczas jednej z 3 zmian autobusów, bo tyle akurat zaliczyliśmy, ktoś zgubił bilet. Nic bardziej mylnego. Naklejkę musisz mieć, ale tak naprawdę nie znaczy ona nic. Na postoju, na którym zorientowaliśmy się, że bilet gdzieś zniknął dobre 30 minut rozmawialiśmy z kolejnym z „organizatorów”, który nie chciał nam uwierzyć, że naklejki nie wzięły się u nas z dupy, a cena którą rzekomo zapłaciliśmy za wycieczkę jest śmieszna czyt. za mała. Rzeczywiście udało nam się kupić bilety taniej, ale ponieważ nie mogliśmy tego udowodnić musieliśmy dopłacić po 30zl, więc w sumie wyszło na to, że zapłaciliśmy więcej niż za VIP bus.
Dzięki Bogu za stoicki spokój Alexa, który skwitował to krótkim: teraz moja kolej trzymania biletów. Zgodziłam się bez oporów. Jeśli myślicie, że to jedyna pechowa sytuacja to się grubo mylicie. Na Koh Phi Phi zamiast o 13 znaleźliśmy się o 14, po długiej i bardzo nieprzyjemnej podróży promem. Morze było wyjątkowo niespokojne, statkiem rzucało na prawo i lewo, połowa dolnego pokładu częściowo zalała się wodą, bo okna były na tyle nieszczelne, że mocniejsze uderzenie fali o okno było w stanie spowodować całkiem sporą kałużę. Ponad połowa pasażerów wymiotowała. Nam jakimś cudem udało się tego uniknąć, choć było cholernie blisko. Na statku przez 2 godziny słychać było, poza szumem fal i ich odbijaniem się od okien, jęki ludzi, a my jęczeliśmy razem z nimi.
Kiedy już udało się dobić do stałego lądu, położyliśmy się na ławkach koło plaży i leżąc w bezruchu przez pół godziny umieraliśmy. Dopadł nas pierwszy kryzys. O wiele za szybko. Kolejne 1,5h zajęło nam znalezienie sensownego zakwaterowania, które wg standardów Alexa musi mieć klimatyzację i być tanie. Na bookingu i innych stronach jest spora przebitka cenowa, więc warto poświęcić czas i trochę pobiegać za noclegiem sprawdzając przy okazji jak bardzo oferowane pokoje różnią się wyglądem od tych, które widzimy na zdjęciach. A różnica często jest ogromna! Nocleg znaleźliśmy. Duże łóżko, prywatna łazienka, klimatyzacja i pseudo-balkon. W sam raz na trzy dni wypoczynku na wyspie.
Lecimy na jedzenie z bemara, które Alex wypatrzył po drodze i na plażę. W międzyczasie zaczęło padać, no bo przecież pech nie może odpuścić nawet na 5 minut. Plażowanie skończyło się szybciej niż zaczęło, więc w ramach rekompensaty kupiliśmy sobie na targu owoce i pomaszerowaliśmy do pokoju na drzemkę.
Pogoda naprawdę sprawiła nam nie lada psikusa, bowiem wiało i padało na tyle intensywnie, że wejście na plażę groziło przemoczeniem, garścią piasku w ustach i fryzurą na mopa. Nie wiemy co robić dalej. Alexowi marzyła się wycieczka ze snorkelingiem, pływaniem w lagunie i karmieniem małp (dziwne, bo karmi jedną codziennie). Zastanawialiśmy się jakie są szanse na poprawę pogody, sprawdziliśmy co godzinę prognozę, pytaliśmy mieszkańców wyspy, którzy w jakiekolwiek prognozy wątpili, więc ostatecznie dołożyliśmy podjęcie decyzji na później.
Drugi dzień na wyspie. Niebo nadal szare, a powietrze ciężkie i gorące. Do 12 jednak nie spadła ani jedna kropla deszczu. Zaczynamy żałować, że nie wykupiliśmy wycieczki. Pakujemy parasol i magiczną pelerynę przeciwdeszczową i idziemy na śniadanie do dziadka od bemara. Jedzenie nienajgorsze, ale ilość ryżu jest czterokrotnie większa od konkretów. Dogryzamy kurze skrzydła w panierce z głębokiego oleju i ruszamy na spacer.
Od mojej ostatniej wizyty na Koh Phi Phi minal rok. Nie spodziewałam się takiej rozbudowy i brudu, jaki zastaliśmy. Wtedy napawałam się pięknem tej wyspy. Teraz nie widzę w niej już żadnego uroku. Jestem w szoku, że miejscowi nie dbają o zachowanie czystości na wyspie, tym bardziej, że kiedy wysiadasz z promu pobierają od Ciebie opłatę środowiskową. Smutne.
Koło 16 znowu zaczęło lać. Podejmujemy ryzykowną decyzję o pozostaniu na wyspie jeden dzień dłużej i zakupie wycieczki na następne popołudnie. Nadzieja matką głupich. Może jakimś cudem padać nie będzie. Idziemy spać wcześnie, skutkuje to tym, że budzimy się o północy i nie możemy spać dalej. Nocny spacer po wyspie. Kupujemy jakąś sajgonkę i parę innych rzeczy i rozsiadamy się na naszym "tarasie". Znowu pada.
Dzień trzeci. Poranek nazwałbym nawet słonecznym. Wyplywamy koło 14, więc do tego czasu spacerujemy mniej więcej tak samo jak dzień wcześniej. Wyspa jest tak mała, że po jednym dniu solidnego spacerowania zwiedzicie każdy jej fragment. No może poza buszem, do którego nikt się nie zapuszcza. Zmieniamy dotychczasowy bemar na inny. Oferta dziadka nie była tego dnia interesująca. Pędzimy na ostatni moment na zbiórkę, która oczywiście nie następuje planowo. Nasz opiekun zaprowadza nas w kolejne miejsce, w którym znowu czekamy. Wyplywamy później niż mieliśmy. Jakoś nas chyba już to nie dziwi.
Wycieczka zakładała wizytę na Monkey Beach, pływanie i snorkeling w lagunie, wejście na słynną plażę Maya Bay, które trzeba dodatkowo opłacić (samo wejście na wyspę kosztuje więcej niż cała wycieczka), a która w chwili obecnej nie jest warta takich pieniędzy oraz wyspę Bambusową. Oczywiście w cenie jest lunch, ktorym mało kto się naje, a jest nim zawsze ryż z kilkoma kawałkami warzyw i przy dobrych wiatrach strzępkami mięsa, woda oraz owoc. Nam udało się dobrnąć do Maya Bay. Opuściliśmy sobie wątpliwą przyjemność wchodzenia na plażę, na której roi się od turystów i czekaliśmy godzinę na naszej long-boat. Alex zdołał jeszcze trochę posnorkelować, a ja wpieprzałam ananasa. Godzina minęła i już mieliśmy płynąć na Bamboo Island, ale zerwał się ogromny wiatr i łódką zaczęło porządnie bujać, więc wróciliśmy na Phi Phi, dostając po drodze wielokrotnie w twarz z wody, która rozbijała się o łódkę, co chyba okazało się największą atrakcją. Bez ryzyka nie ma zabawy.
Dzień czwarty. Wstajemy wcześnie rano. O 15 mamy prom, więc trzeba wykorzystać resztę czasu i wspiąć się na punkt widokowy na Phi Phi. Zostawiliśmy to na koniec, tak żeby mieć coś do roboty. Wspinaliśmy się po tych schodach dobre pół godziny, żar z nieba się lał niemiłosiernie, pot z karków w sumie też całkiem solidnie, ale widok nie zawiódł.
Podziwialiśmy widok tak długo, że na prom musieliśmy biec.
Widzimy się ponownie w Bangkoku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz